Gdy kupowałem mój egzemplarz PlayStation Vita, musiałem stanąć przed trudnym wyborem, jakim jest wybranie tytułu startowego, z którym rozpocznę zabawę z nowym sprzętem. Jako, że mój współlokator ma większego fioła niż ja i kupił przenośne Uncharted oraz wyścigi Mod Nation Racers, które mogę od niego pożyczyć, padło na ostatniego Raymana. Przekonało mnie demo, w które grałem jakiś czas temu na PS3 oraz okładka sugerująca aż 60 leveli dostępnych w grze. Nawet nie sądziłem, że wybór Raymana okaże się najlepszym zakupem, jaki pamiętam od lat.
Rayman Origins jest klasyczną, dwuwymiarową platformówką, w której podróżujemy w prawo. Różni się jednak od innych platformówek tym, że wszystko w grze zostało ręcznie namalowane. Naprawdę, grając w grę mamy wrażenie, jakbyśmy biegali po płótnie obrazu. Kolory po prostu wylewają się z ekranu, a nasze oczy przeżywają orgazm na widok najmniejszych detali zarówno pierwszego, jak i dalszych planów. Do tego ekran PS Vity – może nie jest to tzw. Retina z iPada, w której piksel jest za mały, aby widziało go gołe oko, ale mamy zbliżony efekt – z odległości 20 centymetrów gra wygląda jak pocztówka, po której można biegać, a krawędzie są gładkie jak pupa niemowlaka.
Twórcy podzielili grę na 5 tematycznych krain – w każdej z nich mamy po 2 światy, a w każdym świecie po 5 etapów. Większość z nich to typowe platformówkowe etapy – skaczemy po półkach, zbieramy lumy i pokonujemy przeciwników. Co jakiś czas natkniemy się na grubego luma, który na kilka sekund zamienia wszystkie inne lumy na czerwone – liczą się one wtedy podwójnie. Tu jest jednak haczyk – zazwyczaj są one tak rozłożone, że można połamać palce, próbując zdobyć wszystkie w tak krótkim czasie. Zresztą to nie jedyny moment gimnastyki dla palców. Czasem w trawie, ukryte są specjalne lumy w bąbelkach, które ulatują w stronę nieba… i tu z pomocą przychodzi ekran PS Vity. Otóż, nie zawsze Rayman jest je w stanie dosięgnąć, dlatego aby je zebrać, trzeba je po prostu dotknąć palcem. Tak samo możemy zrobić z pokonanym przeciwnikiem, który zamienia się w „bańkę”. Kliknięcie go, daje nam kolejnego luma. Jest to o tyle trudne, że w wielu etapach nie ma czasu na zatrzymanie się i trzeba biec przed siebie – równoczesne sterowanie bohaterem i pukanie to nie taka prosta sprawa.
Ekran wykorzystano jeszcze do dwóch rzeczy – w tym zbierania relikwii. Niby znaleźć je łatwo, bo zawsze słychać wtedy w tle charakterystyczne „kukanie”, ale zawsze ukryte są w tle tak, że trzeba kilka minut wodzić wzrokiem po ekranie, zanim znajdzie się małą „łezkę”. Bo w tym świecie, rusza się wszystko: trawy, woda, każdy najmniejszy element jest pięknie animowany. Trzecie wykorzystanie ekranu – to zoom. Przydatny głównie przy szukaniu relikwii. Jednak to nie zabawy z ekranem są najtrudniejszą częścią gry. Ktoś bowiem (słusznie) zdecydował, że gra będzie bardzo oldskulowa i zamiast paska energii z milionem punktów, bohater nie dostanie nic. Jest tylko serduszko, które możemy zabrać po drodze i chroni nas przed wszelakimi przeszkodami podobnie jak maska Aku-Aku w serii Crash – ale jak już powiedziałem, jest tylko jedno na raz. A gra wcale prosta nie jest.
Checkopointów na każdy etap jest po kilka – natomiast przeszkadzajek – całe mnóstwo. Przeciwnicy, kolce, jakieś ręce wystające z wody, ziejące ogniem tubki po paście do zębów, piranie, czy zapadający się strop. Do tego w niektórych etapach coś nas goni, a na drodze to jakaś półka, to jakaś dziura – czasem trzeba zginąć kilkadziesiąt razy, zanim zapamięta się drogę i niemal z zamkniętymi oczami wciśnie odpowiednie kombinacje klawiszy skoku i pięści. W każdym z 10 światów, jest zawsze jeden etap pościgu za skrzynią piratów. Skubana ucieka naprawdę szybko, a etapy ułożone są tak, że pomyłka trzech pikseli może kosztować nas rozpoczynanie etapu na nowo. Wierzcie lub nie, ale jeden z takich etapów przechodziłem półtorej godziny. Czy to źle? Nie. Byłem szczęśliwy, bo to gra wymagająca od nas sprytu, zwinności i spostrzegawczości. Tak naprawdę każdy etap oferuje coś innego, jakieś proste zagadki. Dużo rzeczy jest też poukrywane. Czasem miałem wrażenie, że gram w LocoRoco – spora część electoonów które uwalniamy, jest ukryta w zasłoniętych zagłębieniach na planszy.
Plusem jest to, że te różowe stworki wołają o pomoc, więc zawsze można domyśleć się, że gdzieś jest wgłębienie. Żeby jednak prosto nie było, część electoonów zdobywamy za zebranie w danym etapie odpowiedniej ilości lumów. Nie jest to arcytrudne zadanie, ale im dalej w las, tym częściej zabraknie nam lumów do drugiego progu. Jest jeszcze trzeci próg – za zebranie praktycznie maksymalnej ilości lumów dostajemy medal. Zadanie jest o tyle trudne, że bez wyciskania lumów z przeciwników ręką, oraz zbierania tych, które dostajemy zamiast serduszka, (gdy obecne jedno już mamy), jest niezbędne. W większości etapów można więc zdobyć 5 electoonów. Dwie skrzynki ukryte w etapie, jedna zawsze na końcu i dwie za lumy. Nie dotyczy to etapów „latanych”, w których bohater dosiada komara i strzela do wszystkiego co popadnie, byle tylko przeżyć i nie zatrzymać się na ścianie – przeciwniku, zanim ekran się przesunie dalej. Żeby za łatwo nie było, to każdy z etapów niczym w Crashu, można też przejść na czas (po electoonach, medalu za lumy i relikwiach to ostatnia rzecz do zdobycia w każdym z etapów). Oczywiście checkpointy wtedy się nie liczą. Albo więc jesteście tak dobrzy, że etap w którym na początku giniecie sto razy przejdziecie z palcem wiadomo gdzie bez utraty energii, albo na platynowe trofeum nie ma co liczyć. Gra jest naprawdę wymagająca (Uncharted na najtrudniejszym poziomie przy zdobyciu 100% w Raymanie to kaszka z mleczkiem) – ale i wciągająca – każde nasze niepowodzenie powoduje, że jeszcze bardziej chcemy przejść kolejny etap. Do tego jest całkiem długa – naprawdę, bez żadnej ściemy ma 60 pełnoprawnych etapów, a do tego ma jeszcze specjalny tryb „Ghost” w którym ścigamy się na fragmentach map z podstawionym przez producentów duchem – jeśli go przegonimy, możemy się podzielić naszym zapisem gry z kolegami poprzez Near. Fajne wykorzystanie tej usługi.
Nie wspomniałem jeszcze o muzyce w Rayman Origins. Nie ma tu może kawałków, które zapadają w ucho na tyle, żeby je nucić, ale muzyka stoi na niezłym poziomie, trochę w klimatach wspomnianego już LocoRoco. Najważniejsze, że nadaje grze wystarczająco klimatu, współgra z całością i – co najważniejsze – nie jest denerwująca.
Rayman Origins to jedna z tych niewielu gier, które mogę polecić z czystym sumieniem. Jeśli nie jesteście hardkorowymi graczami i satysfakcjonuje was przejście gry – macie zabawy na kilkanaście godzin, gra jest wymagająca, ale nawet nowicjusze ją przejdą pomijając część rzeczy do zebrania.
Jeśli chcecie zdobyć w grze wszystko, co się da – spędzicie przy niej trzy razy tyle, niejednokrotnie główkując jak zdobyć danego luma i nie zginąć, lub ćwicząc odpowiedni timing. Ja bawiłem się (i bawię wciąż) świetnie, nie mogąc oderwać wzroku od świata, który stworzyli graficy z Ubisoftu. Jeśli poprzednie części Raymana, czy seria Crash Bandicoot były jednymi z waszych ulubionych – to wstyd, że jeszcze nie macie tej gry. Bo to pierwsza od dawna gra, która przyciąga tak, że należy się dyszka. Mnie wciągnęła tak bardzo, że w Uncharted na Vicie jeszcze nie miałem czasu zagrać…
9.5/10