Uważam się za wielkiego fana MGS. Może nie tak wielkiego, żeby mieć całą MetalGearWikię w małym palcu, ale na tyle dużego, żeby zamówić sobie kolekcjonerkę ze sztuczną ręką i przejść każdą część serii przynajmniej 10. razy (jedynkę i trójkę to nawet ze 30.).
Dlatego na piątkę jarałem się jak nastolatek na swoje pierwsze dymanko. Do tego te pompatyczne, zajebiste trailery od mistrza Kojimy, z „Not my kind of people”, „Nuclear”, „Elegia”, które robiły ciary na plecach i mokro w gaciach. No i w końcu nadszedł ten dzień, gra przyszła, a ja nie mogłem się skupić na pracy zerkając na zegarek, kiedy będę mógł pojechać do domu i zagrać.
ZAWIERA SPOJLERY
Scena w szpitalu. Ciągnie się niemiłosiernie. Ja już chcę grać, chcę wiedzieć czy Snake to Snake, co się stało przez te 9 lat w śpiączce, jak Kojima scali fabułę MGS3-PW-PP-MG1-MG2-MGS-MGS2-MGS4 w całość jedną sztuczką, i czy Eli to Liquid. Gra kilka razy oczywiście mnie nabiera, bo Ahaba w końcu przyjmuję jako BB (za dużo wie o przeszłości), a o Elim jedna z kaset mówi, że ma DNA różne od BB (bo to w sumie i prawda). Łykam to jak pelikan. A na koniec dostaję po ryju, że jednak jest tak jak wszyscy od dawna myśleli, prawdziwy BigBoss żyje i ma się dobrze i steruje wszystkim z nie wiadomo gdzie. Najgorsze jest jednak to, że dostaję po ryju po kilkudziesięciu godzinach nudzącego gówna.
Cała gra to jedne długie niekończące się flaki z olejem. Zaczyna się w szpitalu, gdzie się czołgamy, żeby nie wyjść za szybko, ciągnie się przez całą grę (side opsy, podobne misje), a wszelkie scenki przerywnikowe brzmią jakby ktoś czytał protokół z posiedzenia sejmu. MGS zawsze miał długie scenki, ale tak bezwartościowych dialogów nie pamiętam od Arsenal Gear’a w dwójce. Do tego wszyscy mają tak podobne głosy, że momentami nie wiem kto co mówi. Ot, Ocelot brzmi jak Miller. Nie wydaje wam się tak samo? Powtórzcie misję w której zdobywamy Quiet. Chłopaki kłócą się czy mamy ją zabrać do bazy, czy nie. Bez włączonych napisów, brzmi to jakby jeden z nich miał rozdwojenie jaźni i rozmawiał sam ze sobą. Skullface zresztą tez ma podobny głos. Kiefera to już nie komentuję, dla mnie mimo całej tej specyficznej maniery Snake równa się Hayter. A Sutherland to brzmi, jak mój wujek który sam do siebie pod wąsem głośno myśli. Eli z kolei brzmi jak z „Trudnych Spraw” – tak powoli i teatralnie wymawia każde słowo, że mógłby pracować w polskim dubbingu. Jedyna postać która ma jakieś jaja to Huey, ale akurat jego wątek tez jest słaby jak mięśnie Najmana. Raz tak, raz siak, facet chyba sam się gubi w tym co i dla kogo robi.
Tempo gry zabiła też otwartość świata. Niby fajnie, zakradamy się do bazy, trzeba poświęcić sporo czasu aby cichaczem pozbyć się każdego z żołnierzy. Ma to sens, nawet sprawia frajdę. Ale nie w momencie, gdy masz może z 30 baz na całej mapie, a zanim przejdziesz grę i wszystkie side-opsy, zdobędziesz je 500 razy. Z czego większość jest podobna, może trzy czy cztery lokacje naprawdę się różnią i trzeba innej taktyki. Nie mówiąc już o tym, że o ile można mieć 500 broni, fultonować czołgi, rozjeżdżać słupy i drzewa, wysadzać helikoptery, skrzynie i beczki, to namioty i kible są niezniszczalne. Nie mówiąc o budynkach. Otwartość zabrała też bossów. Jest jedna niedostępna lokacja w Afganistanie i jedna w Afryce, gdzie mamy ukrytych bossów. Żeby wszystko trzymało się kupy, trzeba było zamknąć lokacje! Pomijam już, że bossowie są zwyczajnie słabi. Volgina wystarczy granatem wrzucić do basenu, a Sahelanthropus wymaga jedynie napierdzielania bazookopodobnymi i nawet jeśli umrzesz 5 razy to za 6. próbą i tak dostaniesz rangę S. To jak umiera Skullface to w ogóle jest słabizna – Darpa Chief aka. Decoy Octopus w MGS1 umiera dramatyczniej. I to zbieranie GMP i budowanie bazy. Czemu tak naprawdę ma to służyć? Zabiera naprawdę w pizdu czasu, kilka razy zatrzymuje wręcz fabułę, budujemy nawet własnego Walker Geara którego i tak używamy tylko wirtualnie…
Uważam trzeciego MGSa za najlepszego. Fabularnie i gameplayowo. Bardzo, bardzo bym chciał, żeby piątka była do niego podobna – mimo możliwości technicznych, zamiast w końcu zrobić to, co nie do końca udało się na PS2, Kojima z każdym metal gearem coraz bardziej odbiega w stronę „milion broni do stworzenia, armia do stworzenia”, a zapomina o fabule. Gdzie te moralne rozterki, rozmowy o broniach atomowych, o prywatnych armiach i zagrożeniu jakie niosą, o klonowaniu i postępującej medycynie która chce ulepszać ludzi, historie o miłości i przyjaźni, o zdradzie…
Wołabym, że i Phantom Pain był bardziej liniowy. Zaczynalibyśmy gdzieś w Afganistanie i parli na przód, zdobywając kolejne posterunki i bazy, eliminując wrogów i odkrywając fabułę. Mogło by być nawet kilka dróg do celu, albo np. przed nami nieco otwarty teren, kilka baz i w jednej z nich jest jakiś dokument. Wykradamy go, poznajemy i nagle na dalszej drodze staje nam kolejny boss. Motyw zdobywania jedzenia i leczenia ran mógłby tutaj wrócić – Snake skazany na podróż po pustyni, po tym jak stracił cała armię w Ground Zeroes. A na samym końcu Skull Face i nowy Metal Gear. Tylko kurde, nie jakiś uber-hiper Metal Gear lepszy niż te w kolejnych częściach (bo teraz wygląda, jakby cofnęli się w rozwoju), tylko jakiś taki pośredni między Shagohodem i Peace Walkerami a Metal Gear Rexem. I cały ten „Vocal cord Parasite”. Cały wątek tej gry to koleś z bliznami który ma pasożyty które atakują krtań i zabijają ludzi co mówią w jakimś języku. Motyw zemsty na Cipherze zszedł na drugi plan.
Phantom Pain (o ile chcemy go przejść na 100%) to niestety ponad 100 godzinne de ja vu, następujące co kilka minut (albo co kilkanaście sekund z pomocą iDroidowych komunikatów).
I może to dobrze, że to ostatni MGS Kojimy. O ile fabularnie pewnie Konami nie pociągnie gry lepiej niż on, o tyle Peace Walker i Phantom pain fabularnie i tak pociągnięte są już słabowicie. A sam PP zostawia nadal dziurę fabularną historii Big Bossa skoro ten którym gramy to Ahab.
Jedyne co tak naprawdę dobrze wyszło tej grze, to domknięcie sensownie sagi w całość. Big Boss którego zabija Snake w klasycznych częściach to jednak Venom Snake, dlatego w MGS4 Big Boss pojawia się na końcu gry i wciąż żyje. Ot, ostatnia największa niespójność serii załatwiona.