Odświeżane kotlety: Retrospekcja Medal of Honor

Z cyklu „odświeżane kotlety” dzisiaj retrospekcja Medal of Honor :) Najdłuższy tekst jaki napisałem, a i tak go skracałem nieco… Miłego czytania moich siedmiu stron wypocin!

Medal of Honor jest grą, o której można by było wiele napisać. Poniższe wypociny powstawały trzy dni, a każdego kolejnego dodawałem do nich coraz to nowe fragmenty – a i tak teraz wiem, że ominąłem dość sporo rzeczy, jednak gdybym umieścił tutaj wszystko, to powstało by aż 7 różnych recenzji, a nie to było moim celem. Celem było przedstawienie wam wszystkich części Medal of Honor, bo pewnie dość duża ilość z was o istnieniu niektórych nie ma nawet pojęcia, a może warto byłoby do nich zajrzeć. Nawet na pewno. Cofamy się do roku 1999 i zaczynamy naszą podróż po II wojnie światowej.

Medal of Honor

12 czerwca 1944. Kapitan Jimmy Paterson, świeżo upieczony członek francuskiego Ruchu Oporu, dostaje misję odnalezienia oficera G-3, którego samolot zeszłej nocy zestrzelili szwabi na bliżej niesprecyzowanych połaciach kraju żabojadów. Tak zaczyna się pierwsza część, moim zdaniem najlepsza gry przenosząca nas w realia II Wojny Światowej. Gra ukazała się na konsolę PlayStation 11 listopada 1999 i od razu została okrzyknięta grą roku.  Nic dziwnego, gra jak na tamte czasy była niezwykle rozbudowana. Twórcy oddali do naszej dyspozycji aż 24 poziomy (która dzisiejsza gra ma ich aż tyle ?), a każdy kolejny był dwa razy trudniejszy od poprzedniego, co laikom nie obeznanym z FPSami niezmiernie utrudniało przejście. Ja sam przechodziłem grę kilka miesięcy umierając setki razy. Gra posiadała zaawansowaną – jak na tamte czasy – sztuczną inteligencję, przeciwnicy posiadali przeszło 1000 różnych animacji (!), potrafili wykorzystać dosłownie każdy kawałek planszy, aby się schować to za ścianą, to za skrzynką, a to korzystali ze stanowisk CKM-u, a to włączali alarm i zwoływali posiłki, innym razem natomiast czołgali się przez otwory wentylacyjne, bądź udawali, że nie mają broni i poddają się. Jeżeli dodam jeszcze, że w przypadku obecności wśród przynajmniej dwóch szkopów znajdował się wyższy rangą żołnierz, to rzucali się ciałem na granaty, aby ocalić jego życie… to chyba wystarczy, aby oddać obraz najlepszej sztucznej inteligencji na PlayStation. Zasób przeciwników był przeogromny, począwszy od zwykłych szkopów, poprzez robotników, marynarzy, kapitanów, oficerów, naukowców na panach z SS i Wehrmachtu skończywszy. Swoją obecnością zaszczyciły nas też owczarki niemieckie skutecznie wgryzające się w nasze kończyny.
Wachlarz broni w grze też był całkiem spory. Do naszej dyspozycji oddano 12 różnego rodzaju giwer i granatów, począwszy od Colta 1911A1 i skończywszy na Bazooce. W tej części istniała już także możliwość „podszywania” się pod oficera gestapo, co zresztą pojawiało się potem w następnych odsłonach gry (niektóre części czerpały wręcz fabułę z swojego pierwowzoru).
Wykonanie samych lokacji było wspaniałe. Niektórzy zarzucali grze, że jest zbyt ponura, ale mi się to wszystko bardzo podobało. Ta wszechobecna mgła, brudne i obskurne ściany, pordzewiałe elementy statków, zimne i niebezpieczne skały… coś pięknego. Sama rozpiętość poziomów zadziwiała, bowiem były one dość długie, a dobre rozmieszczenie na nich przeciwników dodatkowo wydłużało czas rozrywki na planszach. W pierwszej odsłonie MOH przyszło nam zwiedzać miasteczko gdzieś na terenie Francji, magistralę kolejową w Holandii, doki w fabryce U-BOTów (a także samą łódź podwodną), niedostępny Fort Schmerzen, elektrownię wodną Rjukan, niemiecką kopalnię Mekker i fabrykę rakiet V2. W każdej z misji oczywiście było pełno zadań do wykonania, a przejście niektórych graniczyło z cudem, jak pokonanie blisko 30 panów z Bazookami przybiegającymi co chwila zewsząd…, ale było warto, aby ujrzeć zakończenie gry. A było na co popatrzeć, bowiem w ostatniej misji wystrzeliwaliśmy jedną z rakiet, której uprzednio zmieniliśmy trajektorię lotu ustalając miejsce docelowe na miejsce startu. Pomimo że grę ukończyłem 6 lat temu, do dziś pamiętam, jak naukowcy jak szaleni biegali po arenie trzymając się za głowę i krzycząc wniebogłosy. Na szczęście krzyk nie trwał długo, rakieta spadła im na głowę, wysadziła wszystko dookoła, produkcję V2 musiano zaprzestać, a my otrzymaliśmy w nagrodę tytułowy Medal za Honor. Na szczęście twórcy głupi nie byli i przedłużając żywotność gry nagradzali za przejście w każdej z kampanii wszystkich poziomów  najlepszą oceną, galerią ukazującą tworzenie od podszewki gry oraz sekretnymi kodami, jak niezniszczalność, nieskończona amunicja czy mój ulubiony tryb – wyłączenie tekstur – przez co było widać tylko krawędzie poligonów na wszystkich obiektach planszy, a etap był po prostu prześwitujący.
Muzyka w grze jest wręcz cudowna. Jej twórcą jest Michael Giacchinno, odpowiedzialny za muzykę aż do 6 części tej gry, a także do gier Call of Duty, Black czy do filmów Lost, bądź Iniemamocni. Jest to co prawda muzyka symfoniczna, jednak nadaje grze takiego klimatu, że jeszcze po dziś dzień nucę ją pod nosem. Same natomiast odgłosy są również wspaniałe, dźwięki wybuchów, wystrzałów to istne dzieło, cały „background”, czyli tło. Słyszalne jakby gdzieś za wzgórzem, niczym wyjęte żywcem z pola walki. No i głosy Niemców, których również jest multum.
Warto wspomnieć o trybie multiplayer, w którym wraz z postępem w grze odblokowywaliśmy nowe postacie i plansze, a w który mieliśmy kilkanaście opcji do wyboru, wśród nich plansze, czas gry, tryb gry i bronie.
W całym powyższym opisie pominąłem jedną rzecz, która czyniła z MOH grę nie do podrobienia – wstawki filmowe. Zawierały one zdjęcia z wojny, pasujące do odbywanych przez nas aktualnie misji i pojawiały się przed i po każdej kampanii. Odpowiedzialnym zaś za całą oprawę i pojawienie się takowych wstawek w grze był sam Stiven Spilberg, który sprawował pieczę nad fabułą gry, a którego praca nad tą i następną częścią natchnęła do nagrania filmu „Szeregowiec Rayan”, co w Medal of Honor Allied Assault na PC zaowocowało pojawieniem się desantu na plaży Omaha. Wspomniana już odsłona serii na komputery była też ostatnią częścią, nad którą reżyser czuwał (i może dlatego każda następna jest coraz mniej fajna).

Medal of Honor : Underground

Wydana niecały rok później, 22 października 2000 roku kontynuacja MOH moim zdaniem jest najlepszą odsłoną tejże serii. Wiadomo, że gra po części była zwykłym nabijaczem kasy, żerującym na poprzedniej odsłonie serii, ale programiści przyłożyli się niesłychanie do tej gry. Poza poprawioną sztuczną inteligencją w grze pojawiły się też pierwszy raz pojazdy, takie jak motory, ciężarówki i czołgi oraz sprzymierzeńcy. Z konsoli wyciągnięto siódme poty i dziś jestem pełen podziwu, że tak słaby sprzęt był w stanie to wszystko udźwignąć. Sam schemat gry nie zmienił się ani odrobinkę. Nadal wykańczaliśmy szwabów wykonując przy tym zadania, a po każdej kampanii otrzymywaliśmy medal. W grze było aż 27 misji, z czego 3 ostatnie tak naprawdę nie dotyczyły wojny, były natomiast „dodatkiem” za przejście wszystkich pozostałych opcji.
W MOHU wcielaliśmy się w postać Manon, pani znanej z pierwszej części gry – to ona zlecała Patersonowi misje do wykonania. Tym razem gra została podzielona na konkretne kraje i stosując się do uwag niektórych graczy twórcy dodali kilka etapów dziejących się w dzień, całą zaś grę lekko rozjaśnili. W tej części przyszło nam z kolei wojować z ruchem oporu w Paryżu (gdzie na Polach Elizejskich Manon spotyka swojego brata Jacquesa, by chwilę później stracić go w pułapce zastawionej przez Niemców) i jego podziemiach, na koniec niszcząc czołgi w pobliskiej wiosce, polując na pustynnego lisa i oddziały Afrika Korps w Tunezji, na Krecie, przebierając się za fotografa i błądząc po labiryncie Minotaura, na zamku Wawelsburg, gdzie Niemcy oddawali hołd Hitlerowi (pogięci jacyś), a Heinrich Himmler wyprawiał bankiety wspomagając żołnierzy i ratując lotników (ale nie tych z Allo, Allo) na Monte Cassino, sabotując przygotowane do odstrzału rakiety V1 w Mittlewerk (gdzie mieliśmy okazję podróżować motorem, co było naprawdę wspaniałą przygodą), czy w końcu wracając do Francji, ulicę po ulicy wspomagając ruch oporu, wypędzać Niemców i wysadzić na stacji nie opodal pociągu załadowanego materiałami wybuchowymi, przeznaczonymi na zaminowanie i wysadzenia Paryża. Nagrodą za przejście wszystkich tych etapów (które poza ostatnią kampanią i tą na Monte Cassino były dośc proste) była dodatkowa kampania „Panzerknacker”, w której przyszło nam walczyć z Wehrmacht-Zobmie, owczarkami niemieckimi i rycerzami w zbroi odnajdując kolejne fragmenty tytułowego Panzerknackera. Na sam koniec gdy poskładaliśmy go już do kupy, niczym doktor Frankenstein ożywialiśmy drania i razem z nim przechodziliśmy ostatni etap. A przejście tej krótkiej, bo składającej się z trzech misji kampanii proste nie było. Nie dość, że przeciwników było pełno, wszędzie biegały i gryzły nas psy, to na dodatek Wehrmacht Zombie ginęli tylko od kulek w głowę, po czym wybuchali, przez co stawali się dla naszego zdrowia niebezpieczni.
Muzykę po raz kolejny komponował Michale Giacchinno i stworzył pełno nowych utworów. Każdy pasował klimatem do misji, w której był podkładem, zatem były tu i takie bardziej i mniej żywiołowe, chociaż zdecydowanie ze wszystkich jego utworów w całej kolekcji gier MOH zasługuje utwór z misji na Monte Cassino, który sam w sobie jest tak smutny, że gdyby puszczano go na pogrzebach, największemu twardzielowi pociekłaby łza. Ciekawostką natomiast jest dodanie piosenki „Er lasst mich niemals allein”, śpiewanej przez Betinę Spier, puszczanej w jednej z misji z niemieckiego radia. Całkiem ciekawy pomysł.
Poza nieznacznym uproszczeniem początkowych misji w samej grze niewiele się zmieniło, sterowanie i wszelkie inne zasady pozostały takie same, jedyna nowość to możliwość wyboru poziomu trudności. Może to i dobrze, bo po co zmieniać coś dobrego i sprawdzonego na takie niekoniecznie lepsze?
Jednak pod względem różnorodności i długości gra na pewno jest dużo do przodu w stosunku do poprzedniczki, a dodanie znanych lokacji, jak wspomniane Pola Elizejskie, wieża Eifla, katedra Notre Dame, Moulin Rouge, zamek Wawelsburg, ruiny Knossos na Krecie czy klasztor na Monte Cassino czynią grę jeszcze bardziej realistyczną i tak wspaniałą, że już nigdy później żadna część nie była tak fascynująca. Po dziś dzień czekam na część, która chociaż do pięt dorosłaby tej, mającej już 6 lat.

Medal of Honor : Frontline

Wydana 29 Maja 2002 kontynuacja Medal of Honor na PlayStation 2 czerpie ile może z mającej się ukazać miesiąc później wersji PC, jeżeli chodzi o wygląd. Nie jest to już to samo MOH co dawniej. Wiadomo, nowa konsola, nowe możliwości, programiści jednak nie mieli już chyba pomysłów i jakimś cudem powoli zaczęły nam się powtarzać misje z pierwszego, „klasycznego” Medala. W drugiej kampanii zmuszają nas bowiem do zatapiania U-BOTów. Temat tak nudny, że na samą myśl obiad podchodzi mi do gardła, ale jakimś cudem nie była to ostatnia odsłona gry, w której owe łodzie podwodne przyszło nam niszczyć. Co gorsza, w przypadku Frontline nawet design tej lokacji był dość podobny do tego nawet stopnia, że przechodząc grę wiedziałem co za którym rogiem mogę znaleźć i gdzie spodziewać się przeciwników. Całe jednak szczęście na tym podobieństwo się kończyło. W tej części po raz pierwszy twórcy chwycili temat ataku na plaże Normandii. W przeciwieństwie do wersji znanej z PC cała akcja nie przypominała tej znanej z filmu Spilberga. Z racji na trochę mniejszą moc konsoli, a może też nieumiejętność wykorzystania w pełni jej możliwości przez programistów, cała plansza została dość mocno okrojona, a akcja działa się w Lorient – kilkaset kilometrów od plaży Omaha. W tej części przyszło nam uczestniczyć już tylko w 19 misjach, zatem w porównaniu do poprzedniczki był to krok w tył. Jak więc już wspomniałem, walczyliśmy pod francuskim Lorient w dniu desantu, w Holandii topiąc nieszczęsne U-BOTy, uczestniczyliśmy w operacji Market Garden niszcząc działa przeciwlotnicze i mosty w niemieckim Zagłębiu Ruhry podróżując koleją i sabotując pancerne pociągi (znowu klimaty pierwszego MOH), kończąc na przeszukiwaniu kopalń (kolejne nawiązanie) i poszukując tajnego niemieckiego samolotu. Z tym, że ta ostatnia kampania jest już mocno naciągana i wygląda jakby producent nie miał pomysłu na grę… szczyt trudności.
O grafice nic dobrego powiedzieć nie można, bo gra wygląda jakby na siłę wszystko było w niej upychane a cały etap chciano zmieścić na jednym metrze kwadratowym. Poziomy są bardzo ciemne i bez rozjaśniania telewizora nieraz się nie obejdzie. Pierwsze pół gry wygląda jeszcze jako tako, ale druga połowa zdecydowanie nie zachęca do grania.
Muzykę w tej części znów układał Michael Giacchino, tym razem mocno ją różnicując, od delikatnych pociągnięć smyczków i chóru chłopięcego, po ostre szarpanie strun i uderzanie bębnów. Trzeci raz pokazał, że umie tworzyć muzykę, która tak naprawdę nadaje jedyny klimat tej grze.
Ta część jest zdecydowanie jedną z najgorszych w całej serii. Zresztą właśnie od tej części MOH (moim zdaniem) powoli staczała się na dno, tak jakby każda kolejna część wykonywana była tylko w celu zarobkowym i zapchania rynku jakąś nową grą.

Medal of Honor : Allied Assault

Wydany miesiąc po Frontline, 20 czerwca 2002, AA był pierwszą częścią gry na PC mylnie uznawaną też przez komputerowców za pierwszą część serii. Po raz pierwszy seria oferowała tryb multiplayer i chyba to zaważyło na jej sukcesie, bowiem dużo czerpie ze swoich poprzedniczek, MOH i MOH Frontline. O misji na plaży Omaha chyba mówić nie trzeba, bowiem tą każdy zna na pamięć i przechodził setki razy. Do dziś w żadnej innej grze nie zdobyto się na odwagę powtórzenia jeszcze lepiej desantu, tak jakby wydawcy bali się, że nie podołają poprzeczce postawionej przez EA Games na tym polu. Najgorsze, że po raz trzeci w historii tej gry zostajemy wysłani, aby zatopić kilka U-BOTów. O ile w przypadku Frontline obiad podchodził mi do gardła, o tyle tym razem wylądował na talerzu, z którego pochodził. Zamiast brać przykład z Japończyków i wymyślać misje pod wpływem promili, producenci woleli w grze dodawać jako odgrzewany kotlet te same misje po lekkiej przeróbce. Jakby tego było mało, ostatnią misją jest atak na Fort Schmerzen, gdzie dziwnym cudem również zdarzyło mi się pamiętać niektóre fragmenty etapu z gry wydanej już 3 lata temu na pierwsze PlayStation. Na szczęście pozostałe kampanie już nie przypominały tych znanych z poprzednich części serii i chwała twórcom za to.
Z drugiej strony w tej części gry etapy były niezbyt wyśrubowane, jeżeli chodzi o poziom trudności, dodatkowo opcja „Quick Save” umożliwiająca zapisanie gry w dowolnym momencie jeszcze bardziej ułatwiała nam przejście gry, czyniąc ją tak prostą, że możliwą do przejścia w kilka godzin. Osoby, które na konsoli nigdy nie grały, zapewne o tym nie wiedzą, ale nie dość, że na padzie trochę trudniej jest sterować celownikiem, do tego śmierć choćby na samym końcu etapu zmuszała nas do przejścia go od samego początku. Do tego checkpointy, które zapisywały grę za nas… dla nas- wyjadaczy konsolowych gra była tak prosta, że można ją było przejść z palcem w nosie (bo gdzie indziej wsadzać go nie radzę). Pochwalić twórców można za oprawę graficzną, bowiem ta faktycznie stoi na wysokim poziomie i nie mamy tutaj do czynienia z „wciskaniem” elementów na siłę. Również w dodatkach do MOH:AA wydanych później do gry mamy do czynienia z dobrze przemyślanymi i nieco trudniejszymi misjami. Jedyne co mnie denerwowało w tej grze, to amerykańsko wyglądające twarze przeciwników, którzy w końcu byli Niemcami. Jakoś nie czułem tego, że to właśnie Niemcy, ciągle wydawało mi się, że strzelam do „swoich”. Z denerwujących rzeczy dodam jeszcze, że menu gry było identyczne jak to w pierwszej części, nie wiem czy dlatego, że była ona tak dobra, czy dlatego, że ściągnięto z niej pomysły na dwie misje, czy też z nudów.
Słów kilka wypadałoby także powiedzieć na temat multiplayera, chociaż co tu mówić. Multiplayer jak multiplayer, zawsze jest fajną zabawą, bo w końcu gramy z żywym przeciwnikiem, którego działań nigdy nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć, a opcja tworzenia dodatkowych map i postaci w grze tylko przedłużała żywotność tego tytułu. W mojej sieci gra się w MOH:AA po dziś dzień, pomimo że to już cztery lata od premiery.
Na koniec poruszę jeszcze sprawę muzyki, mojego ulubionego tematu jeżeli o Medal of Honor chodzi. Po raz ostatni układał ją Michael Giacchinno, zarówno do samego Allied Assault jak i dodatków Breakthrough i Spearhead. Chociaż część kawałków znamy już z MOH z Playstation (znowu brali gotowe zamiast robić nowe), powstało też bardzo dużo nowych, w sumie kilkadziesiąt utworów, które coraz bardziej zaczęły przypominać siebie nawzajem. Koniec końców kompozytor zakończył przygodę z MOH i stworzył trochę później ścieżkę do Call of Duty, na szczęście nie przypominającą już serii od EA Games.
Smuci jednak fakt, że każda następna część miała już coraz mniej poziomów i stawała się coraz krótsza, chociaż najgorsze jeszcze przed nami.

Medal of Honor : Rising Sun

7 grudnia 1941, Pearl Harbor, USA. Japońskie samoloty atakują amerykańską flotę rozpoczynając tym samym wojnę na Pacyfiku, wojnę, o której właśnie traktuje kolejna z części gry na PlayStation 2. W MOH:RS pochwalić należy przede wszystkim to, że nie ciągnie nadal tych samych etapów w nowej, nieco zmienionej oprawie, a dotyka nowego problemu. W końcu skoro o wojnie światowej mowa nie można jej ograniczać tylko do Francji, Holandii i Niemczech. Był to dobry krok programistów i spore urozmaicenie zachęcające do gry. Gra oparta była na poprawionym silniku Frontline, świadczył o tym system powiadomień z bazy wyglądający identycznie i tak samo nieudolny. Jednak poprawiając silnik udało się programistom wyciągnąć z konsoli dużo więcej, a sam fakt, że gra dzieje się głównie w dżunglach pełnych roślinności, a nie jak miało to miejsce wcześniej w budynkach czy wąskich kanionach, świadczy o tym o ile więcej mocy wyciągnęli z PlayStation. Gra jak już mówiłem stała się krótsza, bowiem mieliśmy tutaj zaledwie 9 poziomów. Na całe szczęście poziomy były na tyle rozległe, że twórcy podzielili 7 z nich na trzy części umieszczając w każdym etapie dwa checkpointy, umożliwiające zapisanie gry na karcie pamięci.
Rising Sun zaczynał się od ataku Japończyków. Trzeba było wydostać się jak najszybciej na pokład tonącego statku wspomagając przy tym naszych kolegów, przy czym nie byliśmy do końca świadomi co może spotkać nas na tymże pokładzie. A spotykała nas nieziemska jatka, latające dookoła samoloty, spadające kawałki metalu z nieba, wybuchające statki, wielkie działa przeciwlotnicze i karabiny wielkiego kalibru strzelające w niebo, a wszędzie dookoła pełno dymu. Jednak nasza walka na pokładzie okrętu długo nie trwała i chwilę potem przesiadaliśmy się w łódź ostrzeliwując nadlatujące samoloty i ratując statki znajdujące się w zatoce, a raczej to co z nich zostało. W tej misji mamy też do czynienia chyba z najbardziej drastycznym wydarzeniem w całej serii – mnie pierwszy raz grając przeszły po ciele ciarki. W pewnym momencie muzyka przycicha, a przed nami widać wielki wybuch, łamiący potężny okręt. Siła wybuchu jest tak wielka, że powoduje powstanie sporych rozmiarów fali (ale nie tsunami) spychającej naszą łódź. Na naszych oczach statek idzie na dno, a dookoła na wodzie widać unoszące się zwłoki załogi. Wtedy zaczyna się dopiero czuć ogrom zniszczeń dokonanych w czasie wojny, a o terminie „wojna” zaczyna się myśleć w całkiem innej kategorii. Tylko niech nikt nie próbuje powiedzieć, że gra nawiązuje w ten sposób do filmu „Pearl Harbor”. Z początku dość ciężko przyzwyczaić się do nowego typu przeciwników, jakim są Japończycy, którzy wyskakują co jakiś czas z zakrytych liśćmi dołów w dżunglach filipińskich i krzyczą „Banzai” ,potrafi to nieźle człowieka wystraszyć. Do tego w przeciwieństwie do Niemców nie patyczkują się, tylko od razu starają się nas jak najszybciej wykończyć. Zastrzelić lub nabić na bagnet, to ich główne cele. Nawet specjalnie się z tym nie chowają, z drugiej jednak strony nie ma się co dziwić, bo połowa przeciwników w grze to zapewne okoliczni chłopi, gdyż brak u nich mundurów. Ale trzeba im przyznać, że dla swojego kraju zrobiliby wszystko. W trakcie gry czas spędzimy głównie przechadzając się po lasach tropikalnych, w których łatwo się zgubić i będziemy mieli okazję przejechać się słoniem, czy wysadzać pociąg. Na sam koniec uda nam się nawet dostać na jeden z lotniskowców japońskich i sabotować go wyniszczając wszystkie samoloty na jego pokładzie, gdzie niestety przyjdzie nam stracić kolegę, a raczej jego głowę (Japończycy podczas wojny jeszcze używali szabli).
Poza samolotami, które przyjdzie nam rozwalać w trzech misjach w grze, będziemy mieli do czynienia jeszcze z działami przeciwlotniczymi i czołgami. Gra została wykonana bardzo dobrze, smuci jedynie fakt, że jest dość krótka, pomimo że poziomy do krótkich nie należą.
W grze pojawił się też po raz pierwszy w historii konsolowej tryb online, poza znanym trybem multiplayer z poprzedniej konsoli Sony. Dodatkowo przedłużało to żywotność gry, tak samo jak w przypadku wersji PC, jednak 15 listopada tego roku EA Games postanowiło zamknąć serwery obsługujące grę.
A teraz jak zapewne się już domyślacie, czas na muzykę. Jej autorem jest tym razem Christopher Lennertz, który zastąpił część tradycyjnych instrumentów japońskimi, dzięki czemu ścieżka dźwiękowa z gry nabrała japońskiego klimatu. Pomimo zmiany kompozytora pod względem muzycznym gra nie traci na wartości, co jest też pewnie spowodowane trochę innym jej klimatem, którego tak łatwo oddać się nie da.

Medal of Honor : Pacific Assault

Jak pisałem nie raz, nie dwa, w historii tej gry zdarzało się powtarzanie tych samych wydarzeń w kolejnych jej częściach. Takową grą po części jest Pacific Assault, bowiem dotyka konfliktu amerykańsko-japońskiego na Pacyfiku. Jedyne co usprawiedliwia takie posunięcie EA Games, to fakt iż Rising Sun ukazał się tylko na konsolach, a Pacific Assault na PC. Najgorsze jest to, że posiadacze właśnie tego drugiego sprzętu są w ogóle nieświadomi, że istnieją części na konsole – ba, przekonanie twierdzą, że z Japończykami lejemy się pierwszy raz, a pierwszą częścią Medal of Honor jest Allied Assault. Mnie to bawi, a zarazem irytuje, bo jeżeli nie jest się przekonanym na 100% o jakimś fakcie, to nie powinno się go rozgłaszać. Tak więc w PA, znanym też jako Wojna na Pacyfiku, dzięki polskiej wersji kinowej przyjdzie nam brodzić po lasach tropikalnych na atolach Makin i Tarawa czy bronić lotniska na Guadalcanal. Nowością w grze jest wprowadzenie medyka, choć moim zdaniem było to możliwe tylko i wyłącznie dzięki dość sporemu podniesieniu wymagań gry. Tak sporemu, że mi nie udało się jej odpalić na swoim komputerze. Miałem co prawda okazję grać w nią jakieś 10 minut na prezentacji EA Games w twierdzy na naszym polskim Helu, ale co może dać 5 minut? Ale i tak podzielę się wiedza, którą posiadam, nie myślcie, że tak prędko pozwolę wam odejść od tego tekstu. Tak więc w grze ulepszono dość sporo inteligencję zarówno przeciwników jak i aliantów. Możemy im teraz wydawać polecenia, z tym że nie będą oni lecieć na łeb na szyję przed siebie, ale starają się wszystkie nasze polecenia wykonywać rozważnie. O tym co Japończycy potrafią, to chyba mówić już nie trzeba, bo o ile w Rising Sun byli natarczywi, o tyle w Pacific Assault potrafią przyprawić o ból… pleców. Tak, nie zdziwcie się jak przedziurawią was choćby od tyłu, żółtki są jeszcze gorsi od Wechrmachtu czy SS. Wystarczy jedno „Banzaii” a liczbę swoich zgonów możecie podnieść o 1. Misji tym razem mamy 11, więc narzekać na nudę raczej się nie da, o ile nasz PieC w ogóle grę pociągnie. Twórcy postanowili grę umieścić na krążku DVD, dzięki czemu nie musieli się ograniczać mocno jeżeli chodzi o rozmiar lokacji. Cieszył też dodatek w wersji Directors, który zawierał informacje i utwory muzyczne z poprzednich części Medala – ot taka mała retrospekcja.

Medal of Honor Underground GBA, Medal of Honor Inflirtator.

Obie gry ukazały się na konsoli Nintendo – Underground i były konwersją (choć w tym przypadku jest to mocno naciągane słowo) wersji z Playstation. Gra była trójwymiarowa, jednak zobaczyć cokolwiek na ekranie było nie lada problemem. Wszyscy przeciwnicy posiadali identyczne rozstawienie, natomiast nie ma tutaj mowy o ich inteligencji, bo tak samo inteligentne są duszki w Pac Manie. Raziło to, że przez całą grę była tylko jedna muzyczka, a grafika pełna szarawych pikseli niewiele różniła się od przyblokowego chodnika. Gra ta jest jednie ciekawostką, ale do grania w nią raczej bym nie zachęcał.
Natomiast Inflirtator, który ukazał się niedługo po premierze Allied Assault, był grą dużo lepszą. Ukazywał pole bitwy z góry, a graficznie prezentował się bardzo dobrze. Można było spokojnie odróżnić przeciwników od naszych. Grze towarzyszyła muzyka z MOH:AA i posiadaczom GBA, którzy w tę grę mają okazję się wyposażyć, polecam ją, gdyż jest to jedna z niewielu, jeżeli nie jedyna gra traktująca o II Wojnie Światowej na Advance’a.

Medal of Honor : European Assault

Odpowiedź na komputerowego Pacific Assaulta. Gra wydana 6 czerwca 2005 zapowiadała się niesamowicie dobrze, jednak w praktyce okazało się, że nie jest tak wspaniale. Owszem gra ma świetny klimat a wykonanie menu głównego to istny majstersztyk – ba, moim zdaniem to najlepsze menu w grze jakie widziałem. Jednak sama rozgrywka jest o wiele gorsza. Etapy są co prawda pełne szczegółów i detali, jednak wszystkie mają kształt niewielkiego prostokąta zbudowanego jak labirynt. Na każdym kawałku pełno jest przeciwników, może aż za dużo, ale krajobraz niespecjalnie ma zamiar się zmieniać. Do tego mylący tytuł wskazujący na walkę w Europie. Guzik prawda, jedna z kampanii toczy się w Afryce, a ta rosyjska też rozbija się już o Azję. Kampanii w tej części mamy dostatek, bo aż 4. A i poziomów równie dużo, bo 11. Jeżeli dodam, że w grze nie ma trybu online tylko multiplayer dla 2-4 graczy, a płyta ma prawie 4 Gb przestrzeni. Zagadką stanie się zapewne, jak 5 lat wcześniej na przestrzeni 600 Mb mieszczono 27 misji, tryb multiplayer, 18 utworów ścieżki dźwiękowej i dwa filmiki do każdej z kampanii. Naprawdę wstyd, aby na tyle lepszej konsoli i prawie 5 razy większej płycie upychać prawie 5 razy krótszą grę. Tak, MOH:EA da się spokojnie przejść w jeden dzień. No może poza pokonaniem ostatniego bossa, bo w tej grze w każdym etapie takowy się pojawia. Brzmi to zabawnie, ale taka jest prawda, do pokonania mamy 11 Niemców, głównie generałów, z których każdy następny ma coraz więcej energii wyświetlanej dodatkowo na pasku nad jego głową. Mało to ma wspólnego z wojną, tak samo jak pasek adrenaliny, który zapełnia się wraz z utratą przez nas energii bądź wraz z zabiciem przeciwnika, który to pasek po zapełnieniu pozwala nam na użycie owej adrenaliny, aby na kilka sekund zwolnić czas niczym „Bullet time” znany z Maxa Payna, stać się niezniszczalnym i mieć nieskończoną amunicję. Dobrze, że o włączeniu owej opcji decydujemy sami, a i po jej włączeniu nie cieszymy się nią zbyt długo, bo cholernie psuje to klimat wojny. Dodatkowo możliwość noszenia ze sobą dziewięciu apteczek i tej samej ilości „ożywiaczy”. Śmiech na sali. Oczywiście owe medykamenty będą nam potrzebne, bowiem w grze utracić energię nie jest trudno, tylko po co tak podwyższać poziom trudności w grze, że potem trzeba zmuszać gracza do użycia kilkunastu apteczek w każdym etapie? Jedyne co zasługuje w tej grze na pochwałę, poza menu, to inteligencja naszych żołnierzy, którym można też kazać udać się w konkretne miejsce w zasięgu naszego wzroku. W każdej misji pomaga nam trzech ziomków, jednak ich utrata oznacza niezłe kłopoty a gra staje się od razu dużo trudniejsza. Tak właśnie jest na samym jej końcu, gdzie nie zostają oni wpuszczeni do małego bunkra, w którym toczy się ostatnia bitwa, a który wypełniony jest niekończącą się ilością przeciwników – ci bowiem biegają tak długo, aż zabijemy ostatniego bossa. Jedyny fragment, który naprawdę podobał mi się w grze, to początki obu misji w kampanii rosyjskiej. Towarzyszy nam wtedy muzyka na wzór „Skrzypka na dachu”, a okalająca nas zima potęguje wrażenie trudnej walki. W ogóle kampania rosyjska jest chyba najlepiej wykonana i najwięcej w niej żołnierzy walczących po naszej stronie. Twórcom należą się też gratulacje, jeżeli chodzi o umiejętność rozłożenia na tych niewielkich arenach tak długich czasowo etapów. U naszych wschodnich braci najpierw musimy bowiem oczyścić maleńką wioskę, potem ostrzelać kościół, ostrzelać cmentarz, zdobyć kościół, a potem go jeszcze bronić. Kilkuset Niemców traci tutaj swoje życie, ale po jakiego czorta wszystkie misje wyglądają tak, że tygodniami dochodzimy do miejsca, które już od początku jesteśmy w stanie dojrzeć wzrokiem, bo za każdym rogiem czają się przeciwnicy, a gdy tylko po drodze wykonamy jakieś zadanie i każą nam się kawałek wrócić, pojawia się ich drugie tyle. Postrzelać da się tutaj aż za dużo, momentami zdaje się, że przeciwnicy są generowani przez konsolę w nieskończoność. Najgorsze jednak, gdy przeciwnik stojący tak daleko, że niemal go nie widać atakuje cię i trafia, tak jakby jego pole widzenia było całkiem inne niż Twoje, nawet gdy ty używasz snajperki a ten zwykłego gnata. Zdecydowanie jest to najgorsza odsłona Medal of Honor, a do tego muzyka, którą ułożył ponownie Christopher Lennertz, a której prawie nigdzie nie mamy okazji usłyszeć(poza kilkunastoma sekundami na początkach misji i dwoma dobrymi kawałkami w menu i na liście płac). Gra jest za krótka, ma za mało etapów, do tego one same są małe, zmusza nas do ciągłego stania w miejscu a wystrój niewiele się zmienia, nawet jak uda nam się w końcu przemieścić. Seria po prostu stacza się na dno i dużo przyjemniej grało mi się w Call of Duty 2.

Producenci ostatnio coraz bardziej starają się wsadzić do gry jak najwięcej fajerwerków graficznych i różnego rodzaju efektów, zapominają o słowie „żywotność” i „długość”, co bardzo mi się nie podoba. Ale jestem dobrej myśli, że zbliżająca się niedługo premiera Medal of Honor : Airborne i Medal of Honor : Heroes uczyni serię z powrotem świetną grą, do której będzie się chciało powracać. Dodatkowo cieszy fakt, że tym razem wersja zarówno PS2 jak i PC będą miały polską wersję językową, co dodatkowo może uczynić grę najlepszą z wszystkich Medali. A tymczasem nie pozostaje mi nic innego jak grać w Undergrounda, który pomimo kiepskiej grafiki i mniej rozwiniętej sztucznej inteligencji pozostaje dla mnie najlepszą odsłoną z całej serii.

Korekta: Aleksandra „Ollie” Targaszewska

Doszliście do końca? Niemożliwe…

2 thoughts on “Odświeżane kotlety: Retrospekcja Medal of Honor

  1. Crono

    Jak Dla mnie super. Wprawdzie przeszedłem tylko Allied Assault, ale Medal of Honor i tak mi się podoba :)

Dodaj komentarz